Santos zmrużył oczy.
- Jeśli będę musiał... - Patrzył na nią przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się i zakończył: - Cóż, Glorio, jesteś taka, jaką chciała cię mieć matka. Musi być z ciebie dumna. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak celnie ją ugodził. Już miała mu posłać równie celną i bolesną ripostę, ale niestety nie zaczekał na odpowiedź. Odwrócił się i odszedł. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Przez pół nocy, do godzin porannych, Gloria udzielała wywiadów prasie i telewizji. Nie było chyba na całym Południu gazety i stacji, która nie przysłałaby swojego reportera do St. Charles. Odbyła też dosyć nerwowe rozmowy z dwoma organizatorami konferencji korporacyjnych, które miały się odbyć w jej hotelu; pierwszego zdołała przekonać, by nie odwoływał zaplanowanego na jesień seminarium, drugiego ubłagała, by raz jeszcze rozważył swoją rezygnację. Żeby ich zmiękczyć, musiała zaproponować dodatkowe zniżki, na które z trudem mogła sobie pozwolić. O dziewiątej wreszcie odetchnęła. Była kompletnie wyczerpana, ale najgorsze miała za sobą. Zdawała sobie jednak doskonale sprawę, że to, czego dokonała wespół z reprezentującą ją firmą public relations, jest niczym opaska uciskowa chwilowo powstrzymująca krwotok. St. Charles popadał w kłopoty. Opadła na fotel za biurkiem, za którym urzędował jeszcze jej ojciec, oparła głowę o zagłówek i zamknęła oczy. W niedługim czasie powinna podjąć radykalne decyzje. Decyzje, przed którymi się wzdragała i których ojciec najpewniej nigdy by nie zaaprobował, a o których matka nie będzie chciała słyszeć. Trudno. Coś za coś. Jeśli frekwencja nie wzrośnie, a z nią zyski, część personelu będzie musiała odejść. To z kolei wpłynie na dalsze zmniejszenie frekwencji, pociągając kolejne zwolnienia. Wkrótce utrzymanie hotelu przekroczy możliwości finansowe Glorii, nie remontowany budynek zacznie niszczeć. Efekt domina, jak z koszmarnych snów. Nie, nie może do tego dopuścić. Nie dopuści. Wstała z fotela i podeszła do panoramicznego okna wychodzącego na St. Charles Avenue. Odjechały już wozy policyjne i minibusy stacji telewizyjnych, rozeszli się gapie. Zaczął się normalny dzień pracy. Dla niej. Dla hotelu. Dla nowoorleańczyków. Normalny dzień pracy. Gloria przesunęła dłonią po gładkiej i chłodnej powierzchni szyby. Niezupełnie normalny. Całkiem inny. Santos. Spotkanie z nim wytrąciło ją z równowagi. Od dawna nie czuła się tak rozbita. Myślała, że nie odczuje tego aż tak silnie, w końcu minęło dziesięć lat, była teraz kobietą interesu, odpowiadała za ogromny hotel. Była dorosła. A jednak mur ochronny, który zbudowała wokół siebie, nie potrafił uchronić jej przed pogardą w oczach Santosa. Boleśnie odczula tę pogardę. Cóż, Glorio, jesteś taka, jaką chciała cię mieć matka. Spojrzała na swoje dłonie: drżały. Zacisnęła je pospiesznie, klnąc cicho. Czy rzeczywiście stała się córką swojej matki? I tak, i nie. Powiedział to z taką dezaprobatą. Jak śmiał? Co w niej było aż tak odpychającego? Była osobą poważaną, liczącą się w mieście. Dojrzałą i odpowiedzialną. Czy mógłby powiedzieć to samo o sobie? Uganiał się po ulicach z pistoletem w ręku, bawił w złodziei i policjantów, udając macho, superglinę. Miał reputację wariata i fatalną opinię u przełożonych. A jednak pozostał wierny swoim marzeniom, przekonaniom. Czy ona mogłaby powiedzieć to samo o sobie? Skrzywiła się lekceważąco. Santos pozostał wierny sobie, ale to nie znaczy nic innego niż to, że pozostał wiecznym chłopcem. Nie dojrzał, nie wydoroślał... Odwróciła się od okna i wróciła na fotel za biurkiem. To prawda, że nigdy o nim nie zapomniała, ale co z tego? Co z tego, że dotąd pamiętała, jak szczęśliwa czuła się w jego ramionach? Co z tego, że nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, nie zaznała nic podobnego? Wszystko to dziecinne iluzje. Fakt, że człowiek czuje się szczęśliwy, nic jeszcze nie znaczy. Zapłaciła straszliwą cenę za zrozumienie tej prawdy, tak straszliwą, że nigdy nie miała jej sobie wybaczyć. Dostała od życia lekcję, której nigdy nie zapomni. Mimo upływu lat wciąż dotkliwie odczuwała brak ojca. Lukę, która powstała po jego śmierci, próbowała zapełnić na różne sposoby. Szukała zapomnienia w pracy, w alkoholu, w zabawie. I nadal czuła się jak człowiek po amputacji. Zmęczonym gestem przesunęła dłonią po twarzy. Czuła się wyczerpana fizycznie i emocjonalnie. Powinna odpocząć, przespać się. Może coś zjeść. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nic nie jadła od wczoraj, wypiła natomiast przynajmniej dziesięć filiżanek kawy. Nic dziwnego, że czuje się wykończona i rozstrojona. - Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś, Glorio Aleksandro? Głos matki podziałał na nią niczym zgrzyt metalu o metal. Sztywno odwróciła się ku Hope. Stała w progu niczym uosobienie damy z towarzystwa. Zza jej pleców wychyliła się sekretarka, unosząc dłonie w przepraszającym geście. Gloria mogła prosić i powtarzać w nieskończoność, ale nic nie pomagało - za każdym razem Hope z uporem wdzierała się do jej gabinetu, nie zapowiedziana i bez pukania. - Witaj, mamo. Wejdź, proszę. - Pytam raz jeszcze, dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? - Mówisz o...? - O tej nieszczęsnej aferze z policją, ma się rozumieć. - Wzdrygnąwszy się, usiadła. - To upiorne. Zostawić trupa akurat tutaj. Coś podobnego. Wiecznie te same uprzedzenia, pomyślała Gloria z niechęcią i głębiej wtuliła się w fotel, szukając w nim, po dziecinnemu, azylu bezpieczeństwa. - Ta biedna dziewczyna była jednym z Bożych dzieci, jak ty i ja - odparła. - Żal mi jej i serdecznie współczuję jej rodzinie. Hope przez chwilę milczała, po czym uniosła dłoń i westchnęła. - Tak, oczywiście, ta biedaczka niczym nie zasłużyła sobie na śmierć. Ale żeby porzucić... przepraszam za słowo... dziwkę właśnie tutaj, na St. Charles? Okropne, po prostu okropne. Gloria poddała się. Sprzeczki z matką prowadziły donikąd. Hope widziała świat po swojemu i nic nie było w stanie zmienić jej zapatrywań. - Nie było sensu, żebym do ciebie dzwoniła, mamo - postanowiła zmienić temat. - Nie mogłaś nic pomóc. Po co miałam cię budzić w środku nocy? Hope nachyliła się do przodu, gotowa do kolejnego starcia. - Jestem współwłaścicielką tego hotelu, pamiętaj o tym. Co więcej, chciałam ci przypomnieć, że to moje pieniądze, należące do mojej rodziny, uratowały Philipa od ruiny. To dzięki mnie - uderzyła się pięścią w pierś - dzięki mnie zachowaliśmy St. Charles. Powtarzała te słowa niezmordowanie od pięciu lat, od chwili kiedy córka przejęła zarządzanie hotelem. Gloria była już tym zmęczona. Z irytacją podniosła się zza biurka, dłonie oparła na blacie. - Wybacz, mamo, ale póki co ja prowadzę hotel. Jeśli chcesz przejąć moje obowiązki, możemy porozmawiać na ten temat. Tymczasem jednak pozwolisz, że sama będę podejmować decyzje. Nie było powodu, żebyś przyjeżdżała i nadal nie ma. Wszystko zostało już załatwione. Zadzwoniła sekretarka. Miała na linii reporterkę z „Times Picayune”, która prosiła o krótką wypowiedź. Kiedy Gloria przyjęła rozmowę, matka wstała, podeszła do biurka i wzięła w dłoń jedno ze stojących na blacie zdjęć - fotografię ojca zrobioną na krótko przed wypadkiem. Delikatnie przesunęła po niej palcami. Glorii na ten widok ścisnęło się gardło. Po śmierci Philipa wokół matki zaczęli pojawiać się liczni mężczyźni, ale wszystkich odprawiała z kwitkiem, twierdząc, że nikt nie jest godzien zająć miejsca jej ukochanego męża. Przez wiele lat Gloria czekała, że matka zmieni w końcu zdanie i że samotność Hope przestanie wreszcie ciążyć jej na sumieniu. W końcu pogodziła się z tym, że Hope z nikim się nie zwiąże, nie umniejszało to jednak ani trochę jej poczucia winy. - Tak... - mówiła do słuchawki, skupiając na powrót uwagę na pytaniach reporterki. - Może pani napisać, że tak właśnie powiedziałam. Jeśli będą potrzebne dodatkowe informacje, proszę dzwonić. Kiedy skończyła rozmowę, matka odstawiła zdjęcie i posłała jej uważne spojrzenie. - Domyślam się, że widziałaś go dzisiaj w nocy... Gloria poczuła suchość w ustach. - Jeśli masz na myśli Santosa, to owszem, widziałam. Prowadzi tę sprawę.