Cały czas zastanawiał się, jak udobruchać matkę, jak ją przekonać, żeby Tina zatrzymała się u nich przynajmniej na kilka dni. Bał się, że rozwścieczona jego eskapadą, Lucia nie będzie chciała go słuchać.
Przed oczami widział twarz dziewczyny, słyszał jej błagania, żeby nie zostawiał jej samej. Nerwowo zaciskał i rozkurczał palce. Powinien był zabrać ją ze sobą do domu, prośbą i groźbą zmusić matkę, by dała jej schronienie. Lucia Santos miała miękkie serce. Wystarczyłoby jedno spojrzenie w przerażone oczy Tiny, a na pewno by uległa. Zwolnił. Chciał wracać do starej szkoły, ale rozmyślił się po chwili. Prawie świtało. Tina powinna być bezpieczna w swojej kryjówce. Spróbuje najpierw ułagodzić matkę i rano pójdzie po dziewczynę. Skręcił z Dauphine Street w jakiś zaułek i po chwili był na Ursuline, dwie przecznice od domu. Dostrzegł w oddali trzy wozy policyjne i karetkę. Stały w pobliżu ich kamienicy. Zwolnił, zmrużył oczy. Nie w pobliżu, tylko dokładnie pod ich kamienicą. Pod jego domem. Rzucił się biegiem w tamtą stronę. Policja ogrodziła teren taśmą. Pomimo wczesnej godziny wokół zebrał się wianuszek gapiów. Dostrzegł wśród nich sąsiadkę z parteru. - Co się stało? - zagadnął, z trudem chwytając powietrze. - Nie wiem. - Starsza pani zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. - Ktoś nie żyje. Chyba morderstwo. - Kto? - Santos czuł, jak wzbiera w nim panika. Serce zaczęło bić niespokojnie. Sąsiadka wzruszyła ramionami i zapaliła papierosa. - Nie mam pojęcia. Może nikt. Widząc, że niczego się nie dowie, zaczął rozglądać się za matką. Liczył, że dojrzy ją pomiędzy gapiami, ale nie - nigdzie nie mógł jej dostrzec. To jeszcze nic nie znaczy, powtarzał sobie, walcząc z ogarniającym go przerażeniem. Nie wszyscy wylegli na ulicę. Być może matka przyjmuje jednego ze swoich „przyjaciół”, może wyszła z domu szukać syna. A może przerażona, że nie wrócił na noc, zawiadomiła policję. Ale po co w takim razie karetka? Santos pokręcił głową, jakby chciał otrząsnąć się z koszmaru. Jeszcze chwila, a zwymiotuje. Musi zobaczyć matkę, upewnić się, że nic się jej nie stało. Zaczął się przeciskać pomiędzy gapiami, przeszedł pod taśmą policyjną i ruszył w kierunku wejścia do budynku. - Hej, mały! Odwrócił się. W jego kierunku szedł jeden z policjantów. - Zdaje się, że kogoś zamordowali - szepnęła jakaś kobieta. - Do ciebie mówię. - Policjant położył dłoń na kaburze pistoletu. - Dokąd to? - Chcę wejść. - Santos ledwie mógł mówić. - Mieszkam tutaj. - Naprawdę? - Tak - przytaknął, wycierając spocone dłonie o spodnie. - Matka na mnie czeka. Spóźniłem się... musi być bardzo niespokojna. Zbliżył się drugi policjant. Miał młodą, dziecięcą twarz, łagodne błękitne oczy; aż dziw, że taki dzieciak nosił już odznakę i broń. - Nazywasz się jakoś? - spytał starszy z gliniarzy. - Victor Santos. Policjanci wymienili spojrzenia. - Santos? Skinął głową, czując, że żołądek podchodzi mu do gardła. - Gdzie byłeś dzisiaj w nocy, Victorze? - Z kumplami... wyszedłem, kiedy matka poszła do pracy. Obiecałem jej, że będę siedział w domu, ale... - wziął głęboki oddech, miał wrażenie, że świat wali mu się na głowę. - Zlitujcie się, ona tam pewnie umiera ze strachu. - Masz przy sobie jakiś dokument? - Nie, ale moja mama może... - Ile masz lat, Victorze? - Piętnaście. - Znowu przypomniały mu się ostrzeżenia matki, jej strach przed opieką społeczną. Zaczął drżeć. - To nie jej wina, tylko moja. Ona jest naprawdę dobrą matką, dba o mnie. - Spojrzał błagalnie na młodszego policjanta, tego o łagodnej, dziecięcej twarzy. - Urwałem się z domu wieczorem. Matka ukręci mi łeb, kiedy mnie zobaczy. Proszę, nie zawiadamiajcie opieki społecznej. Policjanci ponownie wymienili spojrzenia. - Uspokój się, Victorze - odezwał się młodszy policjant niepewnym głosem. - Wszystko będzie dobrze. - Co to znaczy? - Santos spoglądał to na jednego, to na drugiego z funkcjonariuszy, coraz bardziej przerażony. - Co się stało? - Szarpnął policjanta za rękaw. – Dlaczego przyjechaliście? Policjant uwolnił rękę, objął Santosa ramieniem i poprowadził do jednego z radiowozów. - Usiądź, Victorze - zaczął łagodnym, uspokajającym tonem. - Zaraz sprowadzę tu kogoś, kto z tobą porozmawia. - Ale moja matka... - Nie martw się tym teraz. - Policjant otworzył drzwiczki. - Posiedź tutaj chwilę, a ja zaraz zawołam kolegę. - Nie! - Santos wyrwał się i ruszył w stronę wejścia do budynku. - Idę do domu. Muszę zobaczyć się z matką. - Obawiam się, że to niemożliwe. - Młody oficer położył mu rękę na ramieniu. W jego głosie nie było już wcześniejszej, łagodnej nuty. Nagle wydal się znacznie dojrzalszy, zniknęła gdzieś zabawna dzieciuchowatość. - Masz tutaj czekać, rozumiesz? Santos wpatrywał się ze zgrozą w twarz policjanta. Matka. Gdzie jest jego matka? Tymczasem tłum nagle się ożywił, rozległy się podniecone szepty. Cierpliwość gapiów została wreszcie nagrodzona. Za chwilę będą świadkami sensacji. Santos skulił się, jakby ktoś smagnął go biczem. Odwrócił się gwałtownie w stronę wejścia do budynku, skąd wynurzyło się kilku policjantów i pielęgniarze z zakrytym ciałem na noszach. Ktoś umarł. Został zamordowany. Wyrwał się policjantowi i podbiegł do pielęgniarzy z noszami. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, zerwał prześcieradło. Kilku funkcjonariuszy odciągnęło go natychmiast od ciała. Za późno. Zdążył zobaczyć krew i twarz ofiary, wykrzywioną w śmiertelnym grymasie. Twarz jego matki.