rozhisteryzowanej wyobraźni, tylko coś niesłychanego. Naszego Antoniego Antonowicza
ministerstwo o to przyciśnie, a i Najjaśniejszy Pan zażąda, od niego wyjaśnień. – Tak, gubernatora niewątpliwie przycisną. – Mitrofaniusz bezwolnie pokiwał głową. – A więc trzeba będzie wiedzieć, co odpowiadać. Wasza przewielebność sam w żaden sposób jechać nie może, proszę o tym nawet nie myśleć. Ani ze względu na swą godność, ani z punktu widzenia prawa archijerej nie może zajmować się dochodzeniem w sprawie kryminalnej związanej z samobójstwem. – No to jedźmy razem. Ty zajmiesz się tajnym śledztwem w sprawie okoliczności śmierci Lagrange’a, a ja Czarnym Mnichem. – W oczach władyki znów zabłysł poprzedni ogień, ale natychmiast przygasł. – Biednego Aloszę zobaczę... – zgnębionym głosem zakończył Mitrofaniusz. – Nie – przeciął kategorycznie Berdyczowski. – Ładna to będzie tajność, jeśli do Araratu przyjadę z biskupem. Dopiero narobimy rwetesu! Nie dość, że biskup przyjechał spotkać się z Czarnym Mnichem, to jeszcze podprokuratora gubernialnego ze sobą zabrał. Śmiechu warte! Nie, już lepiej, ojcze, pobłogosław mnie samego na tę drogę. Przewielebny był dziś wyraźnie nie w sosie, osłabł na duszy, zmiękł. Na jego rzęsach znów coś podejrzanie błysnęło. Wstał, pocałował urzędnika w czoło. – Tyś dla mnie prawdziwe złoto, Matiusza. I głowę masz złotą. A najbardziej cenię to, że jesteś gotów na taką ofiarę. Myślisz, że nie rozumiem? Przecież twoja Maria lada dzień urodzi. Jedź, rozwikłaj tajemnicę. Sam widzisz, że to tajemnica straszna, ale taka, że zwykłymi sposobami jej się nie odgadnie. Na Chrystusa Pana Naszego błagam: strzeż siebie, swojego życia i rozumu. Matwiej Bencjonowicz, żeby nie zdradzać wzruszenia, odpowiedział z brawurą: – Nic, władyko. Bóg da – zrobię, co trzeba, i na Maszy poród zdążę. Nie darmo lud mówi: Żyd zręczny, po sznurku biega, wszędzie zdąży. Kiedy jednak jechał bryczką do domu, brawura z niego opadła, na sercu zrobiło mu się bardzo ciężko i im bliżej domu, tym było ciężej. Jak powiedzieć żonie? Jak w oczy jej spojrzeć? Po prostu nie spojrzał. Od razu w przedpokoju pocałował ją w policzek i przytuliwszy, powiedział na ucho: – Maszeńko, aniele mój, tak się złożyło... Arcyważny wyjazd... Tylko na tydzień i odmówić w żaden sposób nie mogę... Postaram się jak najszybciej, najuczciwsze słowo honoru... Został natychmiast wypchnięty z objęć i zrugany surowymi, ale sprawiedliwymi słowami. Spał w gabinecie, na twardym tapczanie, a najgorsze, że wyjeżdżając nazajutrz wczesnym rankiem, nie pożegnał się w końcu porządnie z żoną. Dzieci ucałował i pobłogosławił, całą dwunastkę, lecz z nieprzejednaną Maszą jakoś nie wyszło. W szufladzie biurka zostawił rozporządzenia dotyczące majątku – na wszelki wypadek, jako człowiek odpowiedzialny. Ach. Masza, Masza, czy jeszcze się zobaczymy? Skrucha – to uczucie całkowicie opanowało podprokuratora w drodze do modrojeziornego archipelagu. W co się wplątał, idąc za chwilowym porywem? W imię czego? Właściwie w imię czego, a ściślej – dla kogo, to było zrozumiałe: dla ukochanego nauczyciela i dobroczyńcy, a także w imię ustalenia prawdy, bo na tym właśnie polega obowiązek sługi prawa. Ale był też problem moralny, nawet filozoficzny: jaki obowiązek jest dla człowieka ważniejszy – wobec społeczeństwa czy wobec miłości? Na jednej szali obywatelskie przekonania, reputacja zawodowa, męski honor, szacunek do samego siebie; na drugiej – trzynaście dusz, jedna kobieca, tuzin dziecinnych (wkrótce, jak Bóg da, dojdzie jeszcze jedna, zupełnie niemowlęca). Kiedy się ryzykuje tylko własną duszą, to niech się dzieje, co chce, ale tamtych trzynaścioro, które beze mnie przepadną i które są mi, prawdę mówiąc, o wiele droższe niż zamieszkujące ziemię miliony innych – co one są winne? No i wynikało z tego, że jakkolwiek by się wykręcać, tak czy inaczej Matwiej Berdyczowski wychodzi na zdrajcę. Jeśli na pierwszym miejscu postawi rodzinę i od obowiązku się uchyli, to będzie zdrajcą wobec zasad i społeczeństwa. Jeśli zaś uczciwie posłuży społeczeństwu,