razem nie wyjechał. Obserwował całą scenę przez lornetkę ze znacznej odległości. Mimo
ryzyka został, pozwalając sobie na większe emocje. Na miejsce tragedii przyjechały gliny. Tępe, pozbawione wyobraźni, małomiasteczkowe ćwoki. Zobaczyli to, co chciał, pomyśleli to, co chciał. Aresztowali podejrzanych i byli wyraźnie zadowoleni. Wszystko poszło tak dobrze, że postanowił nie wracać od razu do domu. Chciał zrealizować plan z pobytem w hotelem, oczywiście nie w samym miasteczku, choć nie był przekonany, czy te środki ostrożności są konieczne. Wynajął samochód, żeby móc dojeżdżać. Przesiadywał po miejscowych barach i słuchał paplaniny ich bywalców. Bawił się tak dobrze, że nawet poszedł na pogrzeb, żeby podelektować się płaczem matek. No i kto jest teraz mądry, stary pryku? Pięć dni później było już po wszystkim. Dziennikarze spakowali manatki i wyjechali. Prawnicy wypracowali jakiś układ. A on wrócił do swego zwyczajnego życia i w końcu nawet najbardziej podniecające sceny zaczęły mu się zacierać w pamięci. Potrzebował czegoś więcej. Wszystkie plany udało mu się zrealizować, ale emocje słabły. Wyglądało na to, że był zbyt sprytny (słyszysz, staruszku?). Gliny tańczyły, jak im zagrał, i jeszcze dziękowały za akompaniament. Potrzebował większego wyzwania, bardziej pasjonującej sprawy, godniejszego przeciwnika. Musiał rozszerzyć pole gry. Bakersville trafiło mu się niespodziewanie, jak cholerna nocna polucja. Idealne miejsce, idealny cel, idealna banda gliniarzy, którzy ruszą jego tropem. Wreszcie dobrze się bawił. Szef twardziel opłakujący syna. Inteligentna, ładna policjantka, całym sercem oddana swemu miastu. A teraz jeszcze agent specjalny Pierce Quincy. Najlepszy z najlepszych z Quantico. Wreszcie gra warta ryzyka. I dobrze, bo jeśli o niego chodziło, nie zamierzał już więcej wystawiać jednoaktówek. Emocje dopiero się zaczynały. Pamiętasz, co czułaś, naciskając spust, Lorraine Conner? Wciąż śni ci się po nocach eksplodująca głowa matki? Któregoś dnia będę chciał o tym usłyszeć. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj musiał pojechać do Portland. Miał jeszcze dużo do zrobienia. Gdy Becky O’Grady zasnęła pierwszy raz, śniło jej się, że znowu jest w szkole. Stoi na korytarzu i krzyczy: „Zły potworze, zostaw mojego brata! Nie krzywdź Alice i Sally!” Potwór znika, a koleżanki z płaczem rzucają się Becky na szyję. Śliczna panna Avalon całuje ją w policzek i chwali za odwagę. I wszyscy są szczęśliwi, mama i tata też. I już się nie kłócą, i Danny przynosi jej kotka. Gdy Becky O’Grady zasnęła drugi raz, śniło jej się, że walczy z potworem i odgryza mu głowę. O piątej rano ukryła się w szafie w przedpokoju i naciągnęła na siebie stertę płaszczy. Ale wiedziała, że to nie pomoże. Potwór wróci. Nie uratowała Danny’ego. Ona i potwór wiedzieli o tym. Wkrótce przyjdzie po nią. Teraz będzie jej kolej. Becky płakała za matką. Ale przede wszystkim płakała z powodu Danny’ego, bo kiedy najbardziej jej potrzebował, nie pomogła mu. 15 Czwartek, 17 maja, 7.50 Sandy stała przy kuchennym zlewie. Któryś już raz myła ten sam talerz ze wzorem w kwiatki. Na dworze świeciło słońce. Uchyliła lekko okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza i teraz dobiegały ją odgłosy porannej krzątaniny sąsiadów. Gdzieś niedaleko terkotała kosiarka do trawy. To pewnie pan McCabe, emerytowany dyrektor szkoły, który traktował swój ogród niemal z religijną czcią. W czerwcu zjeżdżali się ludzie z całej okolicy, żeby podziwiać jego róże. Trzy lub cztery domy dalej zaszczekał pies. Potem jakaś matka przywoływała swoje dziecko. Andy? Anthony? Może Andrea, czteroletnia córka Simpsonów. Rok temu w Halloween przebrała się za kowboja i wszystkim wmawiała, że jest chłopcem. Sandy